Artykuł został opublikowany także na portalu JustPasteIt (dawniej Eioba).
Wersja z 2007-04-01
(Colin Renfrew „Archeologia i język”)
„Wiele danych przemawia za tym, że pierwotną ojczyzną Indoeuropejczyków były tereny południowej Rosji” (str. 119). A skoro sam Renfrew to przyznaje, a mimo to teorii takiej nie chce zaakceptować, powinien przedstawić jakieś silne argumenty przemawiające za tym, że tak nie było. Tak silne, aby zagłuszyć to wszystko, co przemawia za hipotezą stepową, która, jak sam przyznaje, jest dobrze uzasadniona („wiele danych”). Tymczasem Renfrew nie przedstawia takich argumentów.
„Drugi błąd miał charakter archeologiczny (…) Nowoczesna archeologia zdecydowanie odchodzi od myślenia w kategoriach migracji” (str. 119). Kolejny poważny błąd logiczny w rozumowaniu Renfrewa, a właściwie nawet dwa błędy. Otóż z przypuszczenia (nie z faktu, a z przypuszczenia!), że w pewnych przypadkach można wyjaśnić znaleziska archeologiczne, nie odwołując się do teorii migracji, wysnuwa on wniosek, że w ogóle żadnych migracji nigdy nie było. W kategoriach logiki wygląda to tak:
Pierwszy wniosek opiera się na nieuprawnionym uogólnieniu: jeżeli nawet pewne zmiany nie są wynikiem migracji, nie można w żadnym wypadku utrzymywać, że tak jest zawsze. Drugi wniosek jest już kompletnie absurdalny: nawet gdyby wszystkie fakty okazały się niezwiązane z migracjami, nie byłby to wcale dowód nieistnienia tych ostatnich. Jest to jeden z powodów, dla których pracy Renfrewa nie można w żadnym wypadku uznać za pracę naukową, ale za bajanie w stylu Dänikena rozprawiającego o kosmitach. Podejrzewam, że w Polsce żadnemu naukowcowi nie udałoby się opublikować pracy z tak poważnymi błędami logicznymi, bo recenzenci zjedliby go na surowo. Ale Renfrewowi jak widać wolno popełniać tego typu szkolne błędy. Może dlatego, że jest lordem?
O ceramice sznurowej i kulturze pucharów dzwonowatych (str. 120 i nast.) mogę powiedzieć zaś tylko tyle. Moim zdaniem brak jest choćby jednej przesłanki, że rozprzestrzenienie się tych kultur ok. 2300 r. p.n.e. nie było wynikiem migracji (jest natomiast sprawą otwartą, czy kultura pucharów dzwonowatych, wywodząca się z Płw. Iberyjskiego albo nawet z płn. Afryki, miała bezpośredni związek z migracjami Indoeuropejczyków). Dlatego nie widzę podstaw do wygłaszania opinii w rodzaju „nawet tak surowy krytyk jak profesor Grahame Clark (…) nie ustrzegł się przed zastosowaniem pojęcia migracji” (str. 122). Ależ dlaczegóż miałby się strzec? Skoro najlepiej opisuje ono fakty archeologiczne, właśnie należy się nim posługiwać. I zamiast z uporem godnym lepszej sprawy próbować negować realność migracji i najazdów (potwierdzonych przecież w źródłach historycznych, o czym pisałem wyżej), należałoby się skoncentrować na próbach zrozumienia, dlaczego do migracji dochodziło. „Obrządek pogrzebowy (…) rozprzestrzenił się szybko (…), ponieważ lokalni przywódcy naśladowali swoich sąsiadów” – może i tak było. A jednak kto zaręczy, że rzeczywiście? Religii nie przyjmuje się raczej na drodze naśladownictwa (przecież rodzaj obrzędów pogrzebowych był w przeszłości silnie związany z religią), do jej rozprzestrzeniania się konieczni są misjonarze.
Poza tym, jeżeli ludzie żyjący w danej okolicy zdecydowali się naśladować kulturę sąsiadów, może także przejmowali ich język? Właściwie dlaczego mieliby tego nie robić? Z badań plemion Buszmenów (o których pewnie nie wie Renfrew) wynika, że kultura materialna jest wśród nich znacznie poważniejszym elementem tożsamości etnicznej niż język. A więc w zasadzie jeżeli jedno plemię przejmuje zwyczaje innego, oznacza to, że rezygnuje z własnej tożsamości. Jeżeli kontakty stają się w wyniku tego częstsze, nic nie stoi na przeszkodzie, aby nauczyć się języka ubóstwianych sąsiadów i zapomnieć o własnym. Podejrzewam, że taki mechanizm wymiany języków mógł odgrywać pewną rolę w procesie indoeuropeizacji Europy. Dlatego właśnie języki peryferyjne, jak celtycki, germański czy sykulski przejęły sporo cech nieindoeuropejskich. Innymi słowy, Germanie, Celtowie czy inne narody są biologicznie przede wszystkim dziećmi przedindoeuropejskiej ludności Europy, która z takich czy innych powodów przyjęła język garstki przybyszów, zachowując jednak część swojego starego słownictwa czy dawne nawyki artykulacyjne. Skoro przedindoeuropejscy mieszkańcy Europy mogli przejmować od sąsiadów zwyczaje, czemu nie i inne elementy kultury, jak język? Oczywiście taki schemat stoi w rażącej sprzeczności z tezami Renfrewa, a w szczególności z jego chronologią wydarzeń. Jest za to bardziej zgodny z archeologią i nie wymaga robienia pokrętnych założeń i unikania „zakazanych” słów w rodzaju „migracja” czy wręcz „najazd”. Problemem Renfrewa jest jednak odgraniczenie zjawisk stricte społecznych od języka. On jakoś nie widzi tu różnicy. Tam gdzie trzeba podkreślić podobny mechanizm zjawisk, Renfrew podkreśla różnice, a tam, gdzie należy wykazać różnice, Renfrew imputuje tożsamość.
Osobiście mam inną teorię na temat pochówków kultury pucharów dzwonowatych. Jeżeli materiały pucharowe podkreślały status „wodzów” – pijących ze zdobionych naczyń konnych (?) łuczników, być może ówczesne społeczeństwa Europy składały się z co najmniej dwóch klas. Pospólstwo miało genezę nieindoeuropejską – ludzi tych nie chowano jednak we wspaniałych grobowcach i nie wyposażano w przedmioty świadczące o ich bogactwie. Natomiast warstwa panująca mogła być całkiem innego, indoeuropejskiego pochodzenia, i składała się z ludzi obrabiających miedź, jeżdżących konno, z łuczników i wodzów, którzy marzyli o podbijaniu nowych terenów. Odrębne cechy antropologiczne „wodzów” (krótkogłowość, str. 121) świadczą o prawdopodobieństwie takiego scenariusza. Renfrew pisze, że hipotezę taką należy odrzucić, że „należy odrzucić dawne pojęcie wpływów etnicznych” (str. 125), ale nie doszukałem się żadnego argumentu, dlaczego należałoby tak zrobić. Poza osobistym przekonaniem Renfrewa, który nie raz na kartach swojej książki wykazał się ignorancją i brakami w umiejętności rozumowania i dlatego nie jest dla mnie żadnym autorytetem.
„Nie dysponujemy żadnymi dowodami na poparcie tezy o napieraniu jednego języka na drugi” (str. 125). Ależ wręcz przeciwnie, dysponujemy. Są tylko tacy wywrotowcy, jak Renfrew, którzy dowody te odrzucają w sumie bez powodu. Postępują oni wbrew doktrynie nakazującej przyjmować rozwiązanie najprostsze – przypuszczalnie dlatego, że nie widzą innego sposobu wybicia się i przedostania do podręczników jako twórcy niezależnych (choć o wątpliwej prawdziwości) koncepcji. Czasy odkrywania grobowców Tutenchamona czy Troi już chyba minęły i wpisanie swojego nazwiska do encyklopedii nie jest dziś tak proste jak kiedyś.
„Na każdym obszarze skład demograficzny w większości nie ulegał zmianie, a członkowie miejscowych elit mieli lokalne korzenie” (str. 125). Co do punktu pierwszego oczywiście Renfrew ma rację, ale co do drugiego można się zastanawiać. A właściwie należy stwierdzić z całym przekonaniem, iż nic nie uprawnia Renfrewa do wygłoszenia takiego stwierdzenia. Jest ono wziętym z powietrza założeniem i niczym więcej. A biorąc pod uwagę wrodzony konserwatyzm ludzki i skłonność do przestrzegania tradycji przodków, powiedziałbym, że bez pewnych ruchów ludności proces wymiany kultur wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobny. Skoro dziś w Turcji tylko drobny ułamek ludności ma staroturkijskie korzenie genetyczne, nie ma powodu by przypuszczać, że większy odsetek najeźdźców był potrzebny, aby zindoeuropeizować Europę, aby zmienić kulturę dawnych mieszkańców, aby narzucić im nowy język i częściowo przynajmniej nowe zwyczaje.
„Przytoczone argumenty wydają się zupełnie obalać hipotezę, jakoby w owym czasie doszło do inwazji społeczności kurhanowych” (str. 126). Jakie argumenty? Czytałem ten fragment kilka razy i nie doszukałem się ani jednego argumentu. Renfrew jedynie przeczy temu, co dotąd ustalono, i proponuje nowe wyjaśnienie, zwykle na zasadzie negacji (nie ma dowodów, że…). Przepraszam bardzo, ale stwierdzenie „nie ma dowodów” nie jest jeszcze żadnym argumentem. Kolejny błąd logiczny Renfrewa, niemieszczący się w kanonach pracy naukowej.
„Z tego, co przedstawiliśmy, nie wynika, aby był to okres szczególnego uaktywnienia się procesu zastępowania jednego języka przez drugi” (str. 128). Ale też nie wynika teza przeciwna.
„Istniejące teorie wyjaśniające powstanie języka indoeuropejskiego zawierają fundamentalny błąd. Polega on na tym, że wyłonienie nowego kompleksu kulturowego utożsamiane jest z najazdem nowej grupy językowej” (str. 128). Czy najazd jakiegoś ludu jest równoważny powstaniu języka? Poza tym jak uzasadniono wyżej, wiązanie zmian kulturowych z migracjami przynajmniej jakiegoś odsetka ludności wydaje się najprostszym rozwiązaniem spełniającym naczelne postulaty metodologii naukowej.
„a fizyczny opis miejsca pochodzenia tych grup został stworzony jedynie na podstawie świadectw dostarczonych przez paleojęzykoznawstwo” (str. 128 / 129). A cóż to takiego „fizyczny opis”? Ciekawe, czy zawinił tłumacz czy autor… Poza tym zawarte tu twierdzenie jest nieprawdziwe. Językoznawcy zasugerowali co prawda czas i miejsce, jednak ich sugestie powiązano przecież z konkretnymi znaleziskami archeologicznymi. Moim zdaniem spójność obu podejść wydaje się jedynie potwierdzać ich prawdziwość. Metoda Renfrewa polega na podważaniu osiągnięć językoznawstwa i osiągnięć archeologii i wykazywaniu, że każda z tych nauk z osobna nie jest w stanie rozwiązać problemu wczesnych dziejów Indoeuropejczyków (nie jest to wcale takie pewne…). Likwidując powiązania i zależności między dziedzinami wiedzy można prawdopodobnie podważyć każdą teorię naukową. Tak się jednak nie robi nauki.
„Niestety, teorie te mają jeszcze trzecią, równie destrukcyjną wadę: nie podają absolutnie żadnego jasnego i uzasadnionego powodu tłumaczącego, dlaczego w ogóle miało dojść do rozproszenia” (str. 129). Po pierwsze nie jest to do końca prawdą, po drugie nie to jest ich zadaniem. Pierwszym etapem poznania naukowego jest opisanie rzeczywistości. Dopiero na drugim etapie stawia się pytanie „dlaczego”. A jeśli nie udaje się od razu znaleźć jasnej odpowiedzi, nie można od razu przeczyć ugruntowanemu już opisowi! Na przykład, badacze historii Majów ustalili, że po okresie świetności ich imperium upadło. Nikt nie umiał jednak wskazać, dlaczego. Czy więc należało zaprzeczyć faktowi, że imperium to upadło? Dopiero odczytanie pisma Majów spowodowało, że ich obraz ludu miłującego pokój i zapatrzonego w gwiazdy uległ zmianie. Majowie okazali się krwawymi barbarzyńcami, których miasta-państwa upadły, bo ich mieszkańcy wyrżnęli się nawzajem. Kto to mógł przypuszczać… Z całą pewnością istniał również powód migracji pierwszych Indoeuropejczyków. Wielu nowszych autorów powód ten wiąże z koniem i kołem, a być może i nowymi, efektywniejszymi metodami gospodarki rolnej, zapewniającymi druzgocącą przewagę nad sąsiadami. I doprawdy trudno przypuszczać, że jest to powód niejasny bądź nieuzasadniony.
„Za czasów Kossinny można było jeszcze wysunąć tezę, że to poczucie wrodzonej wyższości rasowej kazało Praindoeuropejczykom w różnych momentach w przeszłości poszerzać swe terytoria” (str. 129). To oczywiście była nadinterpretacja. Nie ulega jednak wątpliwości, że ludy indoeuropejskie na przestrzeni stuleci poszerzały swój areał kosztem ludów ościennych. Nie wiadomo do końca właściwie, dlaczego. Warto jednak zauważyć, że także Chińczycy poszerzyli swoją „przestrzeń życiową” kosztem ludów tajskich i birmańskich, Arabowie kosztem rozlicznych ludów semickich i niesemickich, niebywałą ekspansję obserwujemy w historii ludów turkijskich, swój obszar poszerzyły też ludy Bantu kosztem Pigmejów, Buszmenów i być może innych ludów dawniej zamieszkujących Afrykę (o czym pisze Renfrew). Dopatrywanie się źródeł sukcesu w poczuciu wyższości rasowej wiedzie oczywiście na manowce nauki, ale przecież jakaś przyczyna istnieć musi w każdym z tych przypadków. I chyba za każdym razem przyczyna ta była inna. Wydaje mi się, że sam fakt, że przecież jednak Indoeuropejczycy ulegli ekspansji (nieważne, czy w roku 3000 czy 6000 p.n.e.), świadczy o tym, że nasi językowi przodkowie pod pewnymi względami stali wyżej niż inni. Być może właśnie udomowienie konia i (związane z tym pośrednio) wytworzenie władzy ponadplemiennej umożliwiło ową ekspansję, w każdym razie chodziło raczej o przyczynę materialną niż o samą tylko świadomość odrębności czy wręcz wyższości.
„Podczas gdy na podstawie źródeł z późnego neolitu z Brytanii można założyć istnienie tam struktury wodzowskiej, to świadectwa pochodzące z kontynentalnej Europy nie zawsze pozwalają na wyciągnięcie tego samego wniosku” (str. 130). Powstaje pytanie, czy rzeczywiście społeczeństwa neolityczne Europy były tak egalitarne, jak chciałby je widzieć Renfrew. Jeżeli nawet istnieją jedynie nieliczne dowody, że ówczesne społeczeństwa były w jakiś sposób zorganizowane, to jednak takie dowody przecież istnieją. W dodatku wydaje się, że obok argumentów bezpośrednich można wskazać i pośrednie. Czy społeczeństwo wspólnotowe byłoby w stanie wznosić kurhany czy budowle megalityczne?
„Nie jest też jasne, co sprawiło, iż ludzie kultur kurhanowych byli tak dobrymi wojownikami” (str. 130). Nie wiadomo, czy autor stawia w tym momencie rzeczywiście pytanie, czy tylko jest to figura retoryczna. Nie wiadomo też, dlaczego autora niepokoi myśl, że mogliby być to konni wojownicy, zwłaszcza, że „rzeczywiście, istnieje duże prawdopodobieństwo, że mniej więcej w tym samym czasie koń był zwierzęciem szeroko eksploatowanym na stepach południowej Rosji; są też dowody na to, że używano go jako wierzchowca”. I dalej: „dysponujemy niewielką ilością świadectw przemawiających za inwazją jeźdźców konnych na zachód” – ale takie świadectwa jednak istnieją, co przecież wynika z treści tego zdania, i nie można ich wobec tego zlekceważyć. Jeżeli, co powtarzam po raz kolejny, jedynie znikomy odsetek ludności ówczesnej Europy stanowili indoeuropejscy najeźdźcy z obszarów nadczarnomorskich, szereg elementów ich kultury mogło być początkowo na tyle mało zauważalnych, że dziś trudno je dostrzec archeologom. Wiele elementów materialnej kultury, a nawet języka, późniejszych Celtów czy Germanów może mieć lokalne, przedindoeuropejskie korzenie, co wskazuje na duży udział ludności miejscowej i uprawdopodobnia model dominacji elit, krytykowany przez Renfrewa mimo braku uprawniających do takiej krytyki argumentów.
„Mniej więcej w tym czasie, czyli w późnym neolicie europejskim, w wielu dziedzinach nastąpiła znaczna intensyfikacja gospodarowania” (str. 131). Prawdopodobnie gospodarka wypaleniskowa, prowadzona w pierwszej fazie neolitu w Europie, doprowadziła do zaburzeń w naturalnym środowisku, które umożliwiły imigrację ludności ze stepów, zajmujących się pasterstwem, a tylko dorywczo rolnictwem. Renfrew słusznie podkreśla, że „pasterstwo uzupełniło istniejący model”, ale nie wyciąga z tego stwierdzenia konstruktywnych wniosków, gdyż nie wskazuje źródeł nowych idei. A przecież chyba najprościej zinterpretować fakty w taki sposób, że przez 3 poprzednie tysiące lat (6000–3000 p.n.e.) w Europie dominowała kultywująca swoje tradycje ludność semitoidalna czy baskoidalna. Nowe sposoby gospodarowania wiązały się zaś z napływem na pół pasterskich plemion indoeuropejskich, które spowodowały zmiany w sposobie gospodarki w Europie.
„Początkowa kolonizacja zachodniej części stepów odbywała się z zachodu” (str. 133). Jeśli wierzyć cytowanemu wyżej Gordonowi, rzut oka na jego mapę wykazuje, że taki scenariusz był możliwy, lecz poprzedzał okres indoeuropejskiej wspólnoty plemienno-językowej. Innymi słowy, dopiero wykształcenie się kultury kurhanowej ok. 3500 p.n.e. dało początek właściwym Indoeuropejczykom. To, co było wcześniej, pozostaje w krainie fantazji i mało uzasadnionych domysłów. Jeżeli słuszna jest hipoteza indotyrreńska, wspólni językowi przodkowie późniejszych Indoeuropejczyków i Etrusków mogli zamieszkiwać Rumunię i Ukrainę (krąg kulturowy Cucuteni-Tripolie). Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że wszystkie ludy indoeuropejskie, w tym anatolijskie, mają swoje wspólne źródło zapewne wśród nosicieli kultury kurhanowej.
„Z punktu widzenia Europy jako całości trudno uwierzyć, że około 3500 do 3000 r. p.n.e. doszło na kontynencie do znaczących i długotrwałych ruchów populacji z Europy wschodniej do środkowej” (str. 134). O tym, że Renfrew jest człowiekiem małej wiary, przekonaliśmy się już wcześniej. Poza tym błędne jest założenie, że do wymiany języków potrzebne były „znaczące ruchy populacji”. Po raz kolejny powtórzę, że niewielka grupa przybyszów jest w stanie dokonać zmian w kulturze przeważającej liczebnie ludności zastanej i żadne migracje na olbrzymią skalę nie były w związku z tym konieczne.
„Model fali Schmidta można zastosować do języków indoeuropejskich, czego wynikiem jest uproszczony schemat pokazany na ryc. 5.2.” (str. 142). Zwracam tu uwagę, że schemat ten jest dość przejrzysty i zgodny z ustaleniami językoznawstwa historycznego. Wielkie koło obejmujące języki bałtyckie, słowiańskie, ormiański, indoirańskie i albański to języki satəm. Koła peryferyjne obejmujące języki germańskie, celtyckie, italskie, grecki, anatolijskie i tocharskie reprezentują języki kentum. Powołując się na ten schemat, Renfrew zadaje (po raz kolejny) kłam samemu sobie. Przecież wyżej (str. 95) próbował udowodnić, że podział na języki satəm i kentum jest kolejnym indoeuropejskim mitem, a teraz posługuje się schematem obrazującym zasadność tego podziału.
Dla porządku dodam jeszcze tylko, że model zmian językowych znany jako hipoteza fali nie zawsze jest poprawny. W czasie dyferencjacji języków romańskich fale kolejnych innowacji nie powinny docierać do rodzących się z łaciny języków peryferyjnych, jak portugalski i rumuński. Rzeczywiście, języki te znają archaizmy, które w innych językach romańskich zostały wyparte przez innowacje. Jednak nawet dla niespecjalisty jest oczywiste, że ze wszystkich języków romańskich najbliższy łacinie pozostał włoski, a więc język centralny, w którym powinno było zajść najwięcej zmian. Stało się tak dlatego, że języki peryferyjne poddane były silnej presji zewnętrznej. Na przykład na francuski silnie oddziałał galijski, a później język germańskich Franków. Wydaje się, że języki indoeuropejskie wykazują podobny obraz. Peryferyjne języki, jak tocharski, anatolijskie czy celtyckie, wykazują zdumiewające archaizmy, ale i wielkie zmiany będące wynikiem oddziaływania nieindoeuropejskich języków ościennych. Uprawdopodobnia to schemat Schmidta i hipotezę kurhanowo-migracyjną, natomiast zadaje kłam hipotezie Renfrewa, że Indoeuropejczycy rozprzestrzenili się po Europie już około roku 6000 p.n.e.
„Dlatego obecnie nie przywiązuje się tyle uwagi do podziału na języki centumowe i satemowe” (str. 145). I znów Renfrew powraca do idei, którą przecież odrzucił cytując schemat Schmidta. W rzeczywistości niewielu badaczy przeczy bliższemu pokrewieństwu języków satəm. Natomiast pokrewieństwo między językami kentum jest luźniejsze.
W dalszym ciągu Renfrew omawia poglądy Trubieckoja (str. 146–147), który w latach 30-tych XX wieku zaprzeczał istnieniu indoeuropejskiego prajęzyka i przypuszczał, że pierwotnie różne języki dopiero stawały się indoeuropejskie z biegiem czasu. Jego poglądy zostały generalnie odrzucone przez językoznawców, jednak Renfrew pisze, że jego podejście jest „nadzwyczaj logiczne”. Jak widać, ta rzekomo nadzwyczajna logika jest zauważana dziś tylko przez bardzo nielicznych.
„Proces ten obrazuje nam, jak za sprawą rozwoju językoznawstwa jako dyscypliny naukowej podważona została wiarygodność procedury godnej kiedyś zaufania, tj. metody komparatywnej” (str. 148). Zauważmy najpierw, że zdanie to wypowiada nie językoznawca, ale archeolog. I niestety, jego opinia jest typową opinią dyletanta nierozumiejącego istoty rzeczy. Rzeczywistość – jak zwykle – wygląda zupełnie inaczej. Nauka tworzy modele rzeczywistości, które z natury rzeczy są znacznie uproszczone. Wraz z postępem wiedzy te początkowo proste modele ulegają komplikacji, co przecież w niczym nie podważa ich prawdziwości w określonych warunkach.
W tym konkretnym przypadku rozwój językoznawstwa również nie podważył użyteczności komparatywistyki, jednak wykazał, że nie można bezkrytycznie zestawiać słów z różnych języków i po prostu porównywać je ze sobą. Okazuje się bowiem, że wiele słów to zapożyczenia, które obraz pokrewieństwa językowego jedynie komplikują. I dlatego aby metoda komparatywna była efektywna, owe zapożyczenia trzeba na wstępie odrzucić. Jednak ta okoliczność nie podważa wiarygodności samej metody, jak imputuje Renfrew! Tak samo jak teoria Einsteina nie podważa przecież zasad mechaniki Newtona, ale ogranicza ich zastosowanie do określonych przypadków.
„Obecnie jednak wiadomo, że podczas gdy z jednej strony wszystkie gałęzie azjatyckie mają strukturę PO (indoaryjski i armeński), to języki południowej Europy orzeczenie – podmiot (albański, grecki, romańskie i celtyckie), a w północnoindoeuropejskich nie zawsze orzeczenie poprzedza podmiot (perski, słowiańskie, bałtyckie i germańskie)” (str. 150). No i znów Renfrew wykazuje swój dyletantyzm, co z przykrością stwierdzam. Przecież jak się czegoś nie wie, czyż nie lepiej nie ruszać tematu? A Renfrew najwyraźniej nie wie, że struktura OP (orzeczenie – podmiot) z całą pewnością nie występuje ani w językach romańskich, ani w greckim. Widocznie brak mu klasycznego wykształcenia… Gdyby je miał, z pewnością by wiedział, że klasyczna greka, jak i klasyczna łacina, stosowała w zdaniach nienacechowanych typową strukturę indoeuropejską, tj. podmiot – orzeczenie. Cechę tę odziedziczyły również języki romańskie. Nawiasem mówiąc, w łacinie i grece dopełnienie bliższe (o którym Renfrew w ogóle nie wspomina) najczęściej poprzedza orzeczenie (a więc zamiast Cezar zbudował most mówiło się Cezar most zbudował). A zatem różnica między łaciną czy greką a np. językami słowiańskimi istnieje, ale polega na czymś zupełnie innym niż chce Renfrew. Natomiast szyk orzeczenie – podmiot wykazują języki celtyckie. Warto przy okazji zauważyć, że identyczny szyk istniał w egipskim, często zdarza się on także w językach semickich.
„W badaniach archeologicznych nad językiem należy mieć to na uwadze” (str. 158). A od kiedy to przedmiotem interesującym archeologów jest język? „Nic szczególnego (z punktu widzenia archeologii) nie jest związane pod względem zewnętrznym ze stałym rozwojem języka” (str. 163). A więc archeologia w wydaniu Renfrewa staje się arcyciekawą nauką – bada coś, co nie da się właściwie badać, bo nie pozostawia śladów „zewnętrznych”…
„Rozległe terytoria obu Ameryk były nie zamieszkane przez ludzi do momentu dotarcia tam pierwszych łowców, którzy przedostali się przez przesmyk lądowy w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa prawdopodobnie przed 10 000 r. p.n.e.” (str. 161). Kolonizacja Ameryk przez istoty ludzkie jest tematem wielu spekulacji, tym niemniej większość współczesnych badaczy zdecydowanie odrzuca datę 10 000 p.n.e. podaną swego czasu przez Hrdličkę; nawet zwolennicy późnej kolonizacji Ameryki mówią raczej o dacie 12 000 p.n.e. Zainteresowanym polecam mój artykuł na ten temat, a także ciekawy internetowy tekst „Pierwsi odkrywcy Ameryki” oraz uwagi o istnieniu Beringii – pomostu lądowego umożliwiającemu dotarcie ludzi do Ameryki. Proszę koniecznie zwrócić uwagę na daty!
„Podczas lektury wcześniejszych prac można odnieść wrażenie, że w danej osadzie każdorazowa zmiana stylu dekorowania ceramiki pociągała za sobą całkowitą wymianę populacji, a co za tym idzie, także języka” (str. 163). Być może Renfrew odnosi takie właśnie wrażenie… Dla mnie jest oczywiste, że zmiany w kulturze materialnej mają najczęściej jakiś związek z przemieszczeniami ludności, ale niekoniecznie z całkowitą wymianą populacji. Tym bardziej zmiana języka nie musi wcale oznaczać wielkich migracji. Czy dzisiejsi Hiszpanie są biologicznymi potomkami Latynów zamieszkujących niegdyś Rzym? Czy są nimi Francuzi, którzy przecież słusznie uważają się za potomków celtyckich Galów? Wydaje się, że udział biologicznego elementu rzymskiego nie był zbyt duży w etnogenezie Hiszpanów czy Francuzów, a mimo to doszło przecież do wymiany języka. Nie ma podstaw, aby przypuszczać, że w bardziej odległej przeszłości nie dokonywały się podobne procesy.
Omawiając pierwszy model wymiany języków, opisany jako „Demografia/gospodarka żywnościowa” (str. 164), Renfrew dochodzi do zasadniczo słusznego wniosku, że przybysze mają szansę rozprzestrzenić się i narzucić swój język tubylcom, jeżeli ich sposób gospodarowania jest wydajniejszy, przez co lepiej im się powodzi i szybciej zwiększają swoją liczebność. Twierdzenie odwrotne nie musi być jednak prawdziwe, to znaczy nie ma zasadniczo argumentów za tym, aby przypuszczać, że tylko wydajniejsza gospodarka może spowodować wymianę języka. Poza tym, niewątpliwie słuszne jest pogląd, że wprowadzenie rolnictwa na tereny zajęte uprzednio przez ludy zbieracko-myśliwskie doprowadziło z dużym prawdopodobieństwem do wymiany języka. Ale też nie jest wykluczone, że i druga rewolucja neolityczna, związana z szerszym wprowadzeniem pasterstwa i zwiększeniem wydajności metod uprawy roli, mogła być związana z wymianą języka. Dziwnym trafem, zmiana ta podejrzanie zbiega się w czasie z postulowanym tradycyjnie okresem indoeuropeizacji Europy. Renfrew woli tego splotu okoliczności nie zauważać.
Do rozdziału 7 (str. 188 i następne) można odnieść pewną uwagę ogólną. Renfrew przyjmuje mianowicie, że rolnictwo było tym potężnym czynnikiem, który umożliwił wymianę języka wśród mieszkańców dawnej Europy na przestrzeni lat 6500–3500 p.n.e. Zdaje się jednak nie zauważać, że pierwszymi rolnikami były przecież ludy semickie, a nie indoeuropejskie! I Renfrew sam to przyznaje („wiele grup mówiących po semicku to także społeczności rolnicze”, str. 196). Dlaczegóż zatem Europy nie skolonizowali Semici??? Otóż ja śmiem twierdzić, że Renfrew ma rację twierdząc, że rolnictwo było istotnie tym potężnym czynnikiem, który umożliwił wymianę języków w okresie 6500–3500 p.n.e. w Europie. Ale ja jestem tu znacznie bardziej konsekwentny od Renfrewa. Skoro to Semici (czy wtedy jeszcze raczej Semitoidzi) pierwsi zajmowali się uprawą roli, to właśnie oni skolonizowali Europę! Pozostał po nich ślad w słownictwie germańskim na przykład. Natomiast inwazja Indoeuropejczyków to historia o parę tysięcy lat późniejsza i związana z koniem i łukiem, a nie z krową i motyką (mówiąc w skrócie). To jest właśnie moja osobista hipoteza, oparta na wszelkich argumentach i pseudoargumentach dostarczonych przez Renfrewa, z tym że z większą konsekwencją.
„Rozwiązaniem zatem mogłaby być tylko taka teoria, w której wszystkie wymienione elementy, tj. kultura kurhanów, kultura ceramiki sznurowej i kultura pucharów dzwonowatych, odgrywałyby pewną rolę” (str. 189). Takim rozwiązaniem jest niewątpliwie klasyczna teoria rozprzestrzeniania się języków indoeuropejskich… i to chyba wyraźniej niż hipoteza Renfrewa. Teoria „kurhanowa” zakłada, że rozejście się języków indoeuropejskich nastąpiło ok. 3500–3000 r. p.n.e., po czym przez następne tysiąc lat Indoeuropejczycy zamieszkujący Europę byli nosicielami kultury ceramiki sznurowej, a może nawet obu pozostałych wymienionych kultur. „Nawet jeżeli każdy z tych kompleksów rozpoznano jako jednorodny językowo, żaden z nich nie był wystarczająco duży, aby objąć całą Europę”. To prawda, że żaden z tych kompleksów nie objął całej Europy, ale przecież właśnie takiego obrazu należałoby się spodziewać biorąc pod uwagę, że migrujący Indoeuropejczycy wchłaniali w siebie kultury miejscowe. Tymczasem Renfrew krytykując „teorię kurhanową” zdaje się oczekiwać, że pomimo migracji na obszarach tysięcy kilometrów i na przestrzeni tysiąca lat, pierwotna kultura Indoeuropejczyków powinna zachować się w postaci niezmienionej. Nikt nie twierdzi, że był okres, gdy większość Europy była jednorodna językowo: dyferencjacja języków następowała bowiem podczas przemieszczeń ludności trwających setki, a może i tysiące lat.
„Dotychczas zupełnie ignorowaliśmy istniejące wcześniej mezolityczne społeczności łowiecko-zbierackie” (str. 194). Ignorowanie takie kłóci się przede wszystkim z danymi językowymi. Niektóre języki indoeuropejskie wykazują szereg swoistych rysów, wskazujących, że przy ich formowaniu się silny wpływ wywierał substrat (język używany wcześniej na danym obszarze, na który nałożył się napływający dialekt indoeuropejski). Na przykład w językach germańskich taką nieindoeuropejską cechą są spory procent oryginalnego słownictwa i przesuwki spółgłosek, w celtyckich – lenicja i szereg osobliwości gramatycznych. Teoria, że pragermański czy praceltycki nałożyły się na języki ludności mezolitycznej, których wpływ można zignorować, jest przez to mało prawdopodobna. Zwłaszcza fakt, że terminologia rolnicza miewa w wielu językach przedindoeuropejskie pochodzenie, uprawdopodobnia raczej twierdzenie, że poszczególne języki indoeuropejskie nakładały się na języki ludności znającej już rolnictwo, a nie na języki ludów parających się zbieractwem i rybołówstwem.
Na str. 208 Renfrew omawia wnioski z hydronimicznych badań Krahego (dotyczących nazw rzek), które sugerują istnienie wczesnej fazy rozwoju języka indoeuropejskiego na pewnych obszarach Europy; nieprawdą jest wszakże, iż jedynie nazwy rzek środkowoeuropejskich „zachowały wiele podobieństw”. Przecież choćby przytoczone przykłady świadczą, że ów staroindoeuropejski obszar rozciągał się od Hiszpanii po Szkocję i Niemcy, a więc dotyczył raczej Europy zachodniej niż środkowej. Pozostaje to w rażącej sprzeczności z mapką (ryc. 7.7, str. 206), według której poszczególne obszary Europy zachodniej miały jakoby być językowo skolonizowane w wyniku kilku różnych transformacji. W każdym razie brak tu miejsca na jednorodny obszar staroindoeuropejski, wynikający z prac Krahego. Uderza też fikcyjność procesu opisanego jako transformacja 7, a który miał rzekomo doprowadzić do „wczesnych języków Hiszpanii i Portugalii”. Jakich? Przecież oprócz nieindoeuropejskich iberyjskiego i baskijskiego z obszaru tego znamy w najwcześniejszym okresie tylko kilka odmian języków celtyckich, które raczej nie mogły rozwinąć się w wyniku „transformacji” w oderwaniu od reszty obszaru celtojęzycznego.
„Europejskie słowa na określenie morza, lasu, dębu, jabłka itd. pojawiają się w językach środkowej i północnej Europy – generalnie na północ od Alp – a nie ma ich na południu” (str. 208). Twierdzenie to, włożone w usta Krahego (którego pracy nie znam, co z bólem stwierdzam), jest oczywiście fałszywe. Odpowiedniki polskiego słowa „morze” są doskonale znane zarówno w łacinie, w językach germańskich, celtyckich, jak i słowiańskich, a przecież nie wszystkie z tych języków występują na północ od Alp. Nie za bardzo również wiadomo w myśl hipotezy Renfrewa, dlaczego w greckim nie zachował się ten wyraz. Przecież pierwsi rolnicy w Europie mieli jakoby przybyć do Grecji z Anatolii właśnie przez morze (str. 216)! Z kolei pojęcie „las” ma różne odpowiedniki w różnych językach; jedynie łac. silva i greckie hylē z jednej strony, zaś ang. wood i celtyckie (galijskie) vidu- wydają się być spokrewnione (słow. lěsъ, niem. Wald są innego pochodzenia). Pierwotna nazwa dębu nie jest znana i znów w różnych językach znajdujemy różne nazwy: germańskie *ajk- < IE *aig- (ang. oak) ma odpowiedniki greckie (aigilōps), zaś łac. quercus < *perkʷos związane jest z bałtycką nazwą boga Perkuna i prawdopodobnie z naszym piorunem. Irlandzkie daur (gal. dervus) odpowiada z kolei naszemu wyrazowi drzewo. W końcu jabłko ma odpowiedniki w łacinie (a więc na południe od Alp, abella), germańskim (ang. apple) i celtyckim (ir. aball); z drugiej strony łac. mālum ma grecki odpowiednik mēlon (wyraz ten jest prawdopodobnie pokrewny polskiemu malina). Wydaje się, że fakty te zdecydowanie przeczą obserwacjom – nie wiadomo tylko czyim, Renfrewa czy Krahego.
„Mykeński grecki bliższy jest współczesnemu greckiemu niż łacińskiemu” (str. 214) i doprawdy trudno się temu dziwić. Sugerowana rzekomo wielka zbieżność greki mykeńskiej i klasycznej, a nawet współczesnej, jest przesadą. Co prawda, język grecki jest w ogóle bardzo zachowawczy, co być może można przypisać wyjątkowo długiej tradycji literackiej, jednakże już nawet greka Homera jest w rzeczywistości zdecydowanie różna od greki klasycznej, a co dopiero greka mykeńska! Według Renfrewa język Mykeńczyków oddziela od współczesności 3300 lat (w rzeczywistości może nawet trochę więcej, ale nie jest to już tak istotne). Jeżeli klasyczny model dyferencjacji języków indoeuropejskich jest poprawny, oddzielenie protogreckiego od dialektów protoitalskich mogło nastąpić około roku 3000 p.n.e. czyli 5000 lat temu, albo jeszcze inaczej – 1700 lat przed datą Renfrewa. Do tego należy dodać okres kształtowania się języka łacińskiego; między datą 3000 p.n.e. a łaciną Plauta (ok. 200 r. p.n.e.) minęło 2800 lat. A zatem mykeński od greki współczesnej oddziela 3300 lat, zaś od łaciny Plauta łącznie 4500 lat oddzielnego rozwoju. Nawet jeśli można mieć pewne zastrzeżenia odnośnie takiego sposobu obliczania, i tak większe podobieństwo greki mykeńskiej do greki współczesnej niż do łaciny wydaje się logiczne.
„Nie wydaje się przekonująca argumentacja przedstawiona przez Jamesa Mellaarta, jednego z najlepszych znawców pradziejów Anatolii, wskazująca na duże zniszczenia, łączone z przemieszczeniami grup ludzkich i języków we wczesnym okresie epoki brązu. Trudno jest zrozumieć, dlaczego ludzie w tym okresie mieli się wtedy przemieszczać w dużych grupach (…)” (str. 220). I znów Renfrew stara się przeczyć faktom i ich interpretacjom dokonanym przez „jednego z najlepszych znawców” tylko dlatego, że czegoś tam nie umie sobie wyobrazić. Jeżeli już we wczesnym okresie epoki brązu dochodziło do migracji, a z migracje mają wskazywać na istnienie społeczeństw typu wodzowskiego, jest chyba najoczywistsze pod słońcem, aby domniemywać istnienie takich społeczeństw już w tym okresie, a nie zakładać a priori, że ukształtowały się one dopiero około roku 1000 p.n.e. i w skutek takiego nieuzasadnionego założenia konsekwentnie przeczyć faktom zebranym przez najwybitniejszych specjalistów.
Powiem więcej, wydaje się, że zorganizowane i zhierarchizowane społeczeństwa około roku 3000 p.n.e. nie były czymś niezwykłym! Przecież w tym okresie kwitła cywilizacja Sumerów, w Egipcie rozpoczynał się okres władzy pierwszych faraonów, a niewykluczone, że istniały już podwaliny cywilizacji chińskiej. Skądinąd wiadomo, że znano już wówczas koło (i to w Europie środkowej i wschodniej), używano wozów, a na obszarach stepów wschodnioeuropejskich hodowano konie. Prawdę powiedziawszy, to istnienie wówczas społeczeństw egalitarnych byłoby czymś niepasującym do epoki. Warto też przypomnieć, że pierwsze miasta, a w każdym razie jakieś społeczeństwa zorganizowane, istniały już na Bliskim Wschodzie może nawet w roku 9000 p.n.e. (Jerycho), a więc w okresie, gdy w Europie istniały jeszcze resztki lądolodu. W ciągu następujących 6 tysięcy lat pierwotne społeczeństwa wspólnotowe zapewne zdążyły odejść do lamusa historii, przynajmniej w regionie europejsko-bliskowschodnim. Zupełnie inny problem, który należałoby tu zasygnalizować, dotyczy w ogóle istnienia i kształtu domniemanego ustroju wspólnoty pierwotnej, jak go przed laty nazywano w polskich publikacjach. Skądinąd wiadomo, że hierarchia osobników jest powszechna w przyrodzie wśród istot żyjących w skupieniach i występuje także u naszych małpich krewniaków. Najprościej zatem założyć, że określona hierarchia towarzyszyła naszemu gatunkowi od okresu jego powstania. Jedyne rodzące się w tym kontekście pytanie może dotyczyć co najwyżej liczby ludzi podlegających władzy wodza. Istnieją jasne przesłanki, że już w roku 9000 p.n.e. istniały społeczeństwa złożone z wieluset, a może i kilku tysięcy osób poddanych władzy jednego naczelnika. Tym bardziej można zakładać istnienie podobnie zorganizowanych społeczeństw w VII tysiącleciu p.n.e. (zob. np. Çatal Hüyük), a co dopiero na początku III tysiąclecia p.n.e.
O Trakach tak pisze Renfrew na stronie 225: „(…) używali oni języka trackiego, podobnego do tego, który istnieje obecnie w Bułgarii”. Cóż, doprawdy trudno wdawać się w polemikę z autorem, którego ignorancja sięga aż tak daleko. O ile wiem, istnieją badacze zakładający, że Trakowie uniknęli romanizacji i ich językowi udało się dotrwać do wieku V, może nawet VI, ale nie oparli się z pewnością nawale Słowian. Pogląd, że język tracki jest używany do dziś jest chyba zupełnie izolowany i raczej nie znajduje oparcia w faktach.
Z pozostałej części książki omówię jeszcze tylko jeden cytat. „Oczywiście wizja wojowniczego społeczeństwa wczesnoindoeuropejskiego, składającego się z koczowniczych jeźdźców przemieszczających się na duże odległości, wydawała się bardzo atrakcyjna. Wsparta znaczącą ilością materiałów archeologicznych przedstawionych przez Childe’a, a potem przez Gimbutas (…)” (str. 324). No więc co się stało z tą „znaczącą ilością materiałów” w wizji Renfrewa? Czyżby te same materiały nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie jako argumenty?
I na tym niestety muszę zakończyć. Opuściłem w powyższej analizie kilka ostatnich rozdziałów. Już chyba jednak z tego, co napisałem, można się zorientować, że Renfrewowi nie wierzę i nie uwierzę w ani jedno jego słowo, dopóki nie zobaczę jakiegokolwiek argumentu. A takowego w jego książce nie dostrzegłem. Zamiast tego znalazłem jedynie narzekania, że Renfrew nie umie zrozumieć tego czy tamtego oraz nazywanie argumentami jego własnych wniosków wyssanych w sumie z palca. Nic dziwnego, skoro posługuje się taką dziwną odmianą logiki, co starałem się wyżej na kilku przykładach przedstawić.