Artykuł został opublikowany także na portalach JustPasteIt (dawniej Eioba) oraz Mindly.
Wersja z 2014-12-27
Artykuł jest szczegółową recenzją, a właściwie krytycznym omówieniem książki Marka Gędka Tajemnice początków Polski. Fascynująca historia ludu Wenetów, wydanej pod koniec 2014 roku nakładem wydawnictwa Bellona. Stanowi uzupełnienie artykułu Zagadkowy lud – Wenetowie.
W życiu bywa tak niestety, że nieczęsto wspomina się to, co właściwe, natomiast wszelakie usterki chętnie i głęboko zapadają w pamięć. Z wydawnictwem „Bellona” kojarzę przede wszystkim dyskwalifikujące błędy tłumaczy, niekiedy wręcz uniemożliwiające właściwe zrozumienie tekstu. Do książki Tajemnice początków Polski podszedłem więc od początku bardzo ostrożnie, oczekując różnych przykrych niespodzianek, i to mimo faktu, że jest to przecież opracowanie polskiego autora, zatem tym razem o problemach translatorskich nie mogło być mowy. Moje obawy nie mogły więc potwierdzić się do końca, mimo to znalazłem cały szereg innych problemów, o których niżej. Wrażeniami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi, postanowiłem podzielić się z innymi osobami zainteresowanymi tematami Wenetów i Polski prehistorycznej.
Na polskim rynku wydawniczym można znaleźć wiele książek poświęconych ludom, które posądza się o to, że zamieszkiwały teren naszego kraju przed rokiem 500 n.e. Olbrzymia większość autorów lokuje na naszych ziemiach w owym czasie bądź to Słowian (i chwała Bogu, pogląd ten staje się powoli paranauką…), bądź to Germanów, i to w taki sposób, jakby ludy te istniały tu od początku świata. Marek Gędek ma odwagę zwrócić uwagę na inną możliwość, wskazując przy okazji na bezzasadność postulatu o konieczności wyboru między opcją słowiańską (polską) a germańską (niemiecką) i na jego podłoże ideologiczne, stojące w sprzeczności do założeń postępowania naukowego. Jego książka traktuje bowiem o Wenetach – o ludzie, na temat którego archeolodzy i historycy wypowiadają się co najmniej niechętnie. Autor stara się wypełnić tę dotkliwą lukę w literaturze. I choć do sposobu, w jaki to robi, można mieć różnorakie zastrzeżenia, to mimo wszelkich niedociągnięć omawiana książka powinna stanowić cenną pozycję w biblioteczce każdego miłośnika starożytności. Jest pracą bardzo potrzebną, zasadniczo opartą na słusznych założeniach, i obalającą nihilizm poznawczy w kwestii wenetyjskiej (czyli przekonanie, że problemu obecności lub nieobecności Wenetów nie da się rozwiązać z braku podstaw).
Poniżej postaram się przedstawić moje refleksje związane z lekturą, często w nawiązaniu do poprzednich części artykułu poświęconego Wenetom. Wśród nich znajdą się informacje o błędach i usterkach, ale też takie, które dotyczą spostrzeżeń trafnych, przynajmniej w moim przekonaniu. Będzie to więc krytyczne omówienie publikacji, a nie tylko jej krytyka w wąskim znaczeniu tego słowa. W pierwszej kolejności zajmę się warstwą treściową, merytoryczną, później natomiast przedstawię uwagi dotyczące formy publikacji. Moją analizę prowadzić będę według własnej koncepcji, niezgodnie z kolejnością, którą przyjął autor, omawiając poszczególne zagadnienia w swojej książce.
Książka Marka Gędka została opatrzona tytułem Tajemnice początków Polski oraz podtytułem Fascynująca historia ludu Wenetów. Takie rozwiązanie nie wydaje się najszczęśliwsze. Swobodny styl tytułu sugeruje bowiem popularny charakter publikacji i jej przeznaczenie dla szerokiego kręgu odbiorców, tymczasem wnętrze przypomina raczej obszerną pracę doktorską, upstrzoną setkami odnośników do innych publikacji podanych w formie przypisów, praktycznie na każdej stronie. Adresatami tak wyglądających prac jest raczej wąskie grono specjalistów.
Tytuł nie odpowiada poza tym głównemu tematowi, który odpowiadałby mniej więcej podtytułowi, zatem jeśliby tytuł publikacji całkiem usunięto i zastąpiono jej podtytułem, nie byłoby powodu do krytyki. Początki Polski jest to bowiem pojęcie odnoszące się raczej do okresu formowania się polskiej państwowości. Jeśli twierdzimy (w moim przekonaniu słusznie), że ludzie żyjący między Odrą a Bugiem przed rokiem 500 n.e. nie mieli nic wspólnego ze Słowianami, to wiązanie ich w jakikolwiek sposób z początkami Polski wykracza daleko poza wszelkie akceptowalne interpretacje.
Mało to, nawet zajęcie terenu obecnej Polski przez Słowian nadal nie oznaczało początków naszego państwa! Polska to bowiem termin oznaczający przede wszystkim państwo, którego granice zmieniały się bardzo w ciągu dziejów. Porównajmy Polskę Jagiellonów z Polską po II Wojnie Światowej, a dojdziemy do wniosku, że nie powinno się tego pojęcia wiązać z geografią. Początki Polski to w istocie początki polskiej państwowości, a o tych możemy mówić dopiero kilka wieków po napłynięciu Słowian na obszary między Odrą a Bugiem.
Gdyby jednak nawet przyjąć, że historię nadbałtyckich Wenetów można jakoś związać z początkami Polski, to i tak tytuł omawianej książki byłby nieadekwatny do treści. Autor traktuje w niej bowiem o historii ludu, którego obecność zaświadczono nie tylko na terenie „Odrowiśla”, ale i w północno-zachodniej Francji, w Walii, nad Adriatykiem, a nawet w Anatolii. I żadna z tych lokalizacji – wbrew tytułowi – nie została przecież pominięta.
Jak już wspomniałem, autor Tajemnicy początków Polski czyni w tekście publikacji liczne odniesienia do literatury, głównie związanej z archeologią, i niekoniecznie z samymi Wenetami, zwłaszcza nadbałtyckimi, bo na ich temat napisano jak dotąd bardzo mało. Należałoby to uznać za wielką zaletę książki, gdyby nie fakt, że przytaczając mnóstwo danych i opinii, autor często pozostaje wobec nich do tego stopnia bezkrytyczny (a może nawet bezmyślny), że jego wywód staje się momentami całkowicie nielogiczny. Ta krytyczna uwaga dotyczy w pierwszym rzędzie rozważań na temat ojczyzny Indoeuropejczyków i dyferencjacji języków indoeuropejskich, a co za tym idzie, także pochodzenia Wenetów.
Na stronie 70 autor stara się przekonać czytelnika do poglądów C. Renfrewa (skrytykowanego przeze mnie szczegółowo w innym miejscu), który lokuje praojczyznę Indoeuropejczyków w Anatolii. Przytacza w tym kontekście także opinię, której autorem jest M. Popko, że „hipoteza ta tłumaczy dobrze związki języków indoeuropejskich z semickimi, których pokrewieństwo da się zauważyć (semickie, indoeuropejskie i kartwelskie)”, i kwalifikuje tak przytoczoną opinię jako słuszną. Cytat ten dobrze ilustruje przy okazji, jak bardzo nieporadny bywa język autora – przecież nie wiadomo, do czego właściwie odnosi się zaimek względny „których”, a uwaga zamieszczona w nawiasie nie łączy się w ogóle składniowo z resztą zdania, i można jedynie zgadywać, co tak naprawdę oznacza! Być może autorowi chodziło o to, że zdaniem M. Popki da się zauważyć pokrewieństwo języków semickich, indoeuropejskich i kartwelskich – jeśli tak, powinien był sformułować swoją myśl w bardziej składny sposób (np. hipoteza ta tłumaczy dobrze związki języków indoeuropejskich z semickimi, da się bowiem zauważyć pokrewieństwo języków semickich, indoeuropejskich i kartwelskich). Pozostaje też pytanie, po co było w ogóle nadmieniać o językach kartwelskich, których wywód przecież nie dotyczy.
Skoro już został poruszony temat zewnętrznego pokrewieństwa języków indoeuropejskich (dość odległy od głównego zagadnienia), autor powinien chyba przedstawić go choćby w zarysie, za to w miarę możliwości obiektywnie. Zacznijmy więc od tego, że już w 1903 roku Holger Pedersen doszedł do jedynego logicznie uzasadnionego wniosku, że poszczególne rodziny językowe nie wyłoniły się z niebytu niezależnie od siebie. Wskazał też na zbieżności języków (dziś wyróżnianych) rodzin: indoeuropejskiej, uralskiej, jukagirskiej, ałtajskiej, eskimoskiej i afroazjatyckiej (określanej wówczas mianem semito-chamickiej), które objął wspólną nazwą języków nostratycznych (lub nostratyckich). Języki indoeuropejskie uznał przy tym za najbliższe językom uralskim.
Jednak podstawy naukowej analizy odległego pokrewieństwa języków położył dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku Władisław Illicz-Switycz. Dokonane przez niego analizy pokazały wyraźnie genetyczną łączność języków indoeuropejskich, uralskich, ałtajskich, drawidyjskich, kartwelskich i afroazjatyckich (wśród których analizował głównie języki semickie). Przedwczesna śmierć uniemożliwiła Illiczowi-Swityczowi kontynuację badań, pojawili się jednak naśladowcy, w tym Aharon Dołgopolski. Efektem pracy tego ostatniego badacza jest obszerny słownik nostratyczny, dostępny w internecie. Prace Illicza-Switycza kontynuują też badacze skupieni wokół…
Spośród badaczy odległego pokrewieństwa języków nie sposób nie wspomnieć Josepha Greenberga.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że ogranicza się on do tego, co można znaleźć w literaturze wydanej w języku polskim, i przez to nie ma pojęcia, co na ten temat sądzi nauka światowa (i niewielkim usprawiedliwieniem jest fakt, że wielu innych polskich lingwistów i archeologów też nie uważa za niezbędne zapoznanie się z postępami nauki, choćby tylko z informacjami udostępnionymi dla każdego w internecie).
Renfrew uważa Hetytów za tamtejszych autochtonów, by parę stron dalej snuć wywód o tym, jak to Trakowie zmusili Hetytów do migracji z Bałkanów do Anatolii. Dalej, prezentuje pogląd o przemieszczeniu się Indoirańczyków z Anatolii wprost na wschód do Iranu i Indii, a Bałtosłowian lokuje nad Wołgą, by w innym miejscu pisać o szczególnych zbieżnościach obu tych grup, nabytych najwidoczniej w cudowny sposób, skoro nigdy miałyby one ze sobą nie sąsiadować. Przekonuje do szczególnie zachowawczego charakteru języków bałtyjskich, by następnie dowodzić, że uległy one wpływom ugrofińskim (jest to więc dość osobliwy rodzaj zachowawczości).
Podobnie też zachwyca się poglądami Renfrewa na temat anatolijskiej ojczyzny Indoeuropejczyków (które są tak niedorzeczne i które były tak mocno krytykowane, że ich autor dawno się z nich wycofał – inna sprawa, że w kierunku jeszcze większego absurdu). Konsekwencją przyjęcia tych poglądów jest teza o pierwotnej anatolijskiej ojczyźnie Hetytów oraz o marszu Indoirańczyków z Anatolii w prostej linii na wschód (str. 70).
Potem jednak czyni wywody, jak to Hetyci migrowali z Bałkanów przez Bosfor do Anatolii, gnani przez nacierających na nich z północy Traków. Oczywiście tego poglądu nie da się w żaden sposób pogodzić z fantazjami Renfrewa, w związku z czym wywód Gędka staje się zupełnie niespójny.
Mało to, autor podkreśla szczególną bliskość Bałtów (i Słowian) z ludami indoaryjskimi, a w innym lokuje ich siedziby (pewnie słusznie) na wschodnich rubieżach obszaru indoeuropejskiego, to znaczy na terenach nadwołżańskich (vide zamieszczona w tym miejscu mapka). Skąd zatem zrodziła się owa (rzekoma czy prawdziwa) bliskość ludów indoirańskich i bałtosłowiańskich, jeśli ci pierwsi wyszli z Anatolii i poruszali się w wielkiej odległości od siedzib Bałtosłowian?
Języki bałtyjskie są według niego wyjątkowo zachowawcze i archaiczne, a jednak na str. 75 podkreśla, że uległy wpływom ugrofińskim. Ciekawy rodzaj zachowawczności…
W poszukiwaniu pierwotnych siedzib Indoeuropejczyków autor podkreśla obecność w IE terminów oznaczających śnieg i brzozę i w związku z tym dowodzi, cytując Mańczaka, że ojczyzna ta musiała znajdować się w umiarkowanej strefie leśnej (porośniętej właśnie brzozą, jak należy mniemać). Zapomina jednak dodać, że zdaniem cytowanego przez niego autora ojczyzna ta leżała ni mniej ni więcej tylko w obecnej Polsce. Gędek natomiast jakby nigdy nic (ulegając poglądom Renfrewa) przesuwa ją do Anatolii, najwyraźniej uważając, że w tym właśnie regionie występują, czy też występowały, brzeziny, a w zimie występują lub występowały obfite opady śniegu.
Autor czerpie z prac historyków i archeologów nie stroniąc od prezentacji własnych poglądów na temat Wenetów ale głównie w oparciu o wcześniejsze hipotezy innych autorów. Gędek nie łączy Wenetów ze Słowianami, ani nie widzi ich jako wielki paneuropejski lud.
Autor bezmyślnie przepisuje różne sprzeczne teorie z najrozmaitszych książek, w związku z czym jego wywód staje się całkowicie nielogiczny. Na przykład najpierw odrzuca możliwość migracji, a potem pisze o migracjach zachodzących już około 3000 p.n.e. (str. 99), a nawet w V tysiącleciu p.n.e. (str. 59).
Twierdzi, że „obecnie” język wenetyjski nie jest już zaliczany do grupy italskiej (nb. jest dokładnie odwrotnie), a na potwierdzenie tych słów przytacza odwołanie do pracy – uwaga! – z roku 1951 (co dowodzi osobliwego rozumienia terminu „obecnie” przez autora).
W innym z kolei miejscu wywodzi nadadriatyckich Wenetów od tych z Anatolii, łącząc ich wędrówkę z upadkiem Troi i podpierając się autorytetem starożytnych autorów. Tymczasem nieco dalej opisuje wędrówkę Wenetów z północy nad Adriatyk pod wpływem Celtów, której to wędrówce dopiero co stanowczo zaprzeczał.
Zabawnie prezentuje wywód na temat przynależności języka wenetyjskiego. Wspomina oczywiście o jego związkach z językami italskimi, potem jednak dodaje, że „obecnie coraz więcej badaczy skłania się do traktowania języka wenetyjskiego jako odrębnej jednostki językowej”, po czym umieszcza odnośnik do pracy – uwaga! – z 1951 roku. Pozostaje pogratulować autorowi znajomości znaczenia terminu „obecnie” (nb. we współczesnej literaturze wenetyjski uważa się dość zgodnie za należący do grupy italskiej, zatem cały ten wywód można podsumować jako próbę wypowiadania się w temacie mimo nieznajomości aktualnej literatury).
Na domiar złego książka została wydana nakładem „Bellony”, która zdążyła już zasłynąć z publikacji bardzo miernej jakości (np. skandalicznych tłumaczeń z języków obcych). I tym razem wydawnictwo niestety się nie popisało, serwując czytelnikom czarno-białe mapy, które zgodnie z zamysłem autora powinny być kolorowe, skutkiem czego stały się one mało czytelne lub zupełnie nieczytelne, a ich opisy kuriozalne. Być może w zamierzeniu miał to być element obniżający koszty druku i zwiększający zysk wydawnictwa, jednak doprowadził jedynie do pogorszenia i tak nie najlepszych opinii na temat „Bellony”.
Sprawia wrażenie całkiem solidnego i bogatego w informacje, popularnonaukowego przeglądu tematyki, ciekawie i bogato zilustrowanego.
Byłby taki, gdyby cieszące się paskudną sławą wydawnictwo Bellona raczyło przestać oszczędzać i użyć kolorów na mapach, czyli tam, gdzie powinny się one znaleźć. Ponieważ jednak są one z winy wydawnictwa czarno-białe, wiele z nich jest mało czytelnych (albo w ogóle nieczytelnych. Np. na mapie 25 na str. 100 na próżno szukać obszaru zamieszkiwanego przez małoazjatyckich Wenetów.
Do tego niechęć do zatrudniania korektorów, w tym osób przygotowanych także pod kątem merytorycznym, doprowadził do powstania żenujących błędów w tekście książki, jak „Fryzowie” zamiast „Frygowie”, „Husyci” zamiast „Huryci” czy „Cątalhüyük” zamiast „Çatalhüyük”. Błędów tych dałoby się zapewne uniknąć, gdyby wobec braku korektora to autor zechciał przeczytać dokładnie pracę przed jej wydrukowaniem.
Mimo tych wszystkich usterek książka jest godna polecenia, choćby jako wstęp do studiów nad tematem Wenetów i ich historii. Błędem byłoby jedynie posługiwanie się nią jako autorytetem w każdym omawianym przez autora zagadnieniu.
Na uwagę zasługuje także nieporadność autora w budowaniu nawet zdań, a co dopiero ustępów tekstu. Już nawet pomijam użycie w jednym akapicie trzech różnych przymiotników: wenecki, wenedzki i wenetyjski (z których tylko ostatni jest poprawny). W jednym z akapitów pisze, że pojawienie się Wenetów nad Adriatykiem miało miejsce w początkach I tysiąclecia p.n.e. (autor używa formy archaizowanej „przed Chrystusem”), a dwa zdania dalej twierdzi, że jednak nie wtedy, ale około 950 p.n.e. (widocznie dla niego 950 p.n.e. to nie jest początek I tysiąclecia p.n.e…). Zabawnie wygląda jego wywód o Ludach Morza i ich ataku na Egipt, gdzie w jednym akapicie dwukrotnie przedstawia zasadniczo tę samą informację jako coś zupełnie nowego i dotąd nieznanego czytelnikowi. Trudno natomiast ocenić, gdzie leży źródło błędów takich jak „wenetyjski”, „Fryzowie” (zamiast „Frygowie”), „Telegowie” (zamiast „Lelegowie”) czy Cątalhüyük (zamiast Çatalhüyük) – być może zawiniło wydawnictwo, a nie autor (gdzie jednak korektor?).
Mnóstwo odniesień do literatury.
Trzeba jeszcze bardzo mocno podkreślić, że choć autor najwyraźniej próbował uporządkować opisywane procesy dziejowe i zdarzenia chronologicznie, to zupełnie mu to nie wyszło. Zdarzają się mu nawet przeskoki o całe tysiąclecia. Pisze na przykład o kulturze ceramiki kłutej (zapewne chodzi o kulturę ceramiki wstęgowej kłutej, str. 50) z okresu ok. 4,9 tys. p.n.e., po czym cofa się do VII tysiąclecia.
Skutkiem takich skoków czasowych brakuje też powiązań między różnymi fragmentami pracy. Na przykład o kulturze trzcinieckiej pisze na str. 86, 92, 95 i 113, i za każdym razem wprowadza to pojęcie jako nowe. A dzieje się tak tylko dlatego, że omawia kulturę unietycką (1800–1500 p.n.e., str. 59), potem kultury nomadyczne (od XIII w. p.n.e.), potem kultury popielnicowe, które nazywa celtyckimi (od 1500 p.n.e.), migracje „hetyckie, greckie i weneckie” (datowane na 2500–1200 p.n.e.), Wenetów pod Troją, następnie nad Adriatykiem (od 1000 p.n.e.), by znów cofnąć się do roku 1500 p.n.e., do kultury przedłużyckiej.
Rzecz jak najbardziej warta zakupu IMHO.
Zgodzę się w pełni z tą opinią, dodając jednak, że trzeba z niej korzystać umiejętnie, z dużą dozą krytycyzmu. Planuję w związku z tym opublikowanie szczegółowego omówienia pracy Gędka na własnej witrynie internetowej, obok dostępnej już od dawna krytyki poglądów Renfrewa (tutaj).
Wykaz literatury drukowanej można znaleźć tutaj.